Jan Józef Szczepański z dziećmi
Szczepańscy – partia garibaldki
Mąż i ojciec
wspomina Michał Szczepański, syn pisarza
Jedną z miłych cech ojca było to, że zawsze miał dla nas dużo czasu. Nawet kiedy był bardzo zajęty i zamykał się w swoim pokoju, otwierał na pukanie i odkładał swoje zajęcia na później. To było bardzo przyjemne. W Krakowie ojciec zwykle pracował wieczorami, kiedy nasza trójka kładła się spać. W Kasince, gdzie mieszkaliśmy od wiosny do późnej jesieni, ojciec pracował w dzień. Nie zdarzyło się jednak, żeby nie przerwał pracy, kiedy któreś z dzieci stawało pod drzwiami. Z upływem lat zaczęliśmy szanować jego czas. Ale wtedy pojawiły się wnuki i pod drzwi znowu zaczęły przychodzić maluchy z ważnymi sprawami.
Ojciec miał równe usposobienie i zwykle był pogodny. Szczerze powiedziawszy, czytając jego dzienniki, byłem mocno zaskoczony tym, jak często dopadały go przeróżne dylematy i okresy obniżonego nastroju. I jaki potrafił być krytyczny wobec siebie i z siebie niezadowolony. Te depresje, zwątpienia i irytacje nigdy nie ujawniały się na zewnątrz.
Należał do pokolenia, które szanowało formy i przestrzegało dystansów. Stwarzało to wrażenie pewnej oschłości czy może surowości. Pod tymi pozorami kryło się jednak znakomite poczucie humoru. Ojciec bardzo nie lubił wszelkiej pompy i nadęcia. Pamiętam, jak kiedyś wybrał się do Krzysztoforów na performance Jerzego Beresia, podczas którego rzeźbiarz budował coś w rodzaju ołtarza z drewna. Wszystko odbywało się przy świecach w atmosferze niesamowitego skupienia i celebry, sam artysta występował prawie nago, przyodziany tylko w kawałek drewna. Kiedy budowa była ukończona, artysta wstąpił na stos, który miał być podpalony. Ogień był, rzecz jasna, markowany, bo rzecz działa się we wnętrzu. Napięcie sięgnęło szczytu – Bereś stał na ołtarzu, a wtedy mój ojciec zawołał: „Pan Bereś proszony do telefonu!”. Artysta przyodziany w kawałek deski zszedł z ołtarza i pobiegł odebrać...
16 II 1947
Dziś wróciłem rano z balu. Sprawa z Danusią wzbogaca się o nowe aspekty. Myślę, że mam już prawo przypuszczać, że to nie jest sprawa błaha. Zdaję sobie w tej chwili sprawę z jej ewentualnych następstw. To jest tego rodzaju przygoda, która może prowadzić tylko do małżeństwa. I to jest szkopuł. Mówiąc bez obsłonek, chodzi o kwestię pożegnania młodości, przejścia na drugi stok przełęczy, skąd droga już w dół. Po drugie, ta historia, jeżeli się nie cofnę, stawia mnie wobec konieczności zrezygnowania z erotycznych doświadczeń, którymi chciałem swoją młodość przedłużyć i udokumentować. Przyznam się, że ten drugi punkt witam w tej chwili z uczuciem ulgi, co jest bardzo dziwne.
2 II 1951
Anulka żądała wczoraj od Danusi, żeby jej narysowała apetyt. Jest już zdrowa i pełna pomysłów. Kiedy zaczynała chorować, szukała wyraźnie powodu dla swego gorączkowego rozżalenia i wmówiła sobie, że nic nie jest jej. „To nie jeśt twoja mama: innego dziećka mama to jeśt”. Piłka, lala, książeczka — wszystko było „innego dziećka”.
22 IX 1953
Michał przedwczoraj samodzielnie wdrapał się na schody. Anulka dostała czekoladkę od Wollena, a kiedy Danusia zapytała: — Od kogo to masz? — odpowiedziała: — Nawet nie wiem, patrzyłam w inną stronę. — To dlatego, że nie wiedziała, jak się ofiarodawca nazywa.
3 X 1954
Michał budzi się po obiedzie i twierdzi, że ptaszek go ugryzł. — A gdzie cię ugryzł? — pyta Danusia. — W łóżeczku. — A jak wyglądał? — Przez okno. fragmenty Dziennika